At the beginning there was only a green bud, lonely between branches and leaves glittering in the autumn chill. The last child of beauty. It was slowly turning red as the sun grudgingly shared its pale, tired beams.
One day, however, with a crimson blush, it unfurled its delicate petals, delighting that it existed, that it was permitted to bloom, that the warmth of the sun seeped trough it… The bud turned into the rose. And when the rose had already tasted the happiness of existence, when she prized her beauty, it was time for death. In the morning, a young gardener with sharp shears deprived her of her roots. Silver tears of morning dew scintillating on the carmine petals and discreetly flowing down a crystal vase…
She called him Master. He taught her about everything which gives value to life. He showed her the stars in the sky and a globe which turns around with staggering speed. He separated the day from the night and stressed that the day is good and the night is bad. They looked together into the craters of volcanoes, navigated through limitless oceans, climbed summits, causing avalanche of stones. And when the stones came crashing down with a loud bang, they erupted with uncontrollable happiness that finally something was happening.
He was the Lord. She was only a meaningless little speck, carried on the wind. But she held herself upright because Master was close… He taught her how to think. Naturally, he didn’t mould out of her a rival worthy of himself, he just poured into her the truth of Descartes: Cogito ergo sum. So she existed. Supported by her Master’s force. She was a microscopic part of the universe, which completed this huge machine, incomprehensible, infinite. At the same time she was a microscopic universe, inside which the metaphysic transcendent Will was completed. She was a part of the Great Plan…
One day she decided that she was clever, that she didn’t need a teacher, that she could handle everything herself… How stupid she was. It was too much fascination with the world which cut her out from her roots and condemned her to slow agony, to death… She understood that too late.
Tears were for nothing, the rose’s petals got implacably dry and one after one fell down, curled and wrinkled next to the cold, crystal vase.
1999 – For the Master
Na początku był tylko zielony pączek, osamotniony pośród błyszczących od jesiennego chłodu gałęzi i liści. Ostatnie dziecię piękna. Czerwieniał bardzo wolno, gdyż słońce skąpo wydzielało swoje blade, zmęczone promyki.
Któregoś dnia, jednak, zarumienił się wyjątkowo soczyście i rozwinął delikatne płatki, zachwycając się, że oto jest, że pozwolono mu zakwitnąć, że ciepło słońca przenika go na wskroś… Pączek przemienił się w różę. A kiedy róża zakosztowała już radości istnienia, kiedy doceniła swoje piękno, przyszedł czas na śmierć. Rankiem, młody ogrodnik ostrym sekatorem pozbawił ją korzeni. Na karminowych płatkach zaiskrzyły się srebrne łzy poranka i spływały dyskretnie po rżniętym krysztale wazonu…
Nazywała go swoim mistrzem. Nauczył ją wszystkiego, co stanowiło jakąkolwiek wartość w życiu. Pokazał jej gwiazdy na niebie i obracającą się z zawrotną prędkością kulę ziemską. Oddzielił dzień od nocy i podkreślił, że dzień jest dobry, a noc zła. Zaglądali razem w kratery wulkanów, żeglowali po bezkresnych oceanach, wspinali się na szczyty, poruszając przy tym lawiny kamieni, a gdy z łomotem spadały, jak pociski śmierci, wybuchali niepohamowaną radością, że wreszcie coś się dzieje.
To on był panem. Ona była tylko nic nie znaczącym pyłkiem, chwiejącym się niepewnie przy lada wietrze. Ale trzymała się, bo pan był blisko… Nauczył ją myśleć. Naturalnie nie uczynił z niej godnego siebie przeciwnika, po prostu wpoił w nią prawdę Kartezjusza „Cogito ergo sum”. Więc istniała. Wspierana siłą mistrza. Była mikroskopijną cząsteczką wszechświata, która dopełniała tę olbrzymią machinę, niezrozumiałą, nieskończoną. Była jednocześnie mikroskopijnym wszechświatem, w którym dopełniała się wola metafizyczna, transcendentna. Była częścią Wielkiego Planu…
Któregoś dnia uznała, że jest mądra, że nie potrzebuje nauczyciela, że da sobie radę sama… Odeszła z przekonaniem swojej wielkości. Jakaż była głupia. Własnoręcznie pozbawiła się podpory, która podtrzymywała ją w pozycji pionowej. To zbytnia fascynacja światem odcięła ją od życiodajnych korzeni i skazała na powolną agonię, na śmierć… Zrozumiała to jednak zbyt późno.
Na nic zdały się słone łzy, płatki róży schły nieubłaganie i jeden za drugim opadały, zwijając się i marszcząc obok zimnego, kryształowego wazonu.
1999 – Mistrzowi