They did not understand me … I wanted to be different. Special. We smiled to each other, we nodded, but each of us remained in their world. I loved them. The more I loved them, the more I missed them, the more I created the distance … I did not learn to show my feelings. I was ashamed of my feelings. I preferred to be unpleasant, aggressive and rough. Sometimes I hurt them consciously and at the same time I cried, because I did not want to hurt them… They died in front of my eyes. Their world has fallen to my feet. Like scattered lego blocks. Small, colorful squares with different insets. Mixed. Here is a piece of window, there is a door frame, a plastic glass, a hood, a wheel, an angular flower, the lower part of the body and the head. I stepped over them. My parents…
We were two bushes of tomatoes. We grew a leaf to leaf next to each other in a warm greenhouse, and the sun got through the glass every day and touched our stems gently. I was a big bush, my youngest brother was smaller. One terrible day, the owner entered the greenhouse and got to the corner where we vegetated. He looked at us … Suddenly, for no good reason, he uprooted the little bush that was my brother, threw him on the ground and trampled on him furiously. The juice of his red fruit splashed around and ran down my leaves … And I grew next to him, I looked at this and could do nothing, I could not even shout, though I tried. After all, I was just a vegetative bush of tomato …
The three of us were left: W., P. and I, and we were lost in an absurd world. The air was heavy, as if sad. And the silence was tight and sticky. We were coming home … We were coming back to the house that existed only in our imagination. Such a being-non-being. We drove old Żuk – an old car that remember our innocent, childish games; the car that once was a fantastic house, just as the sandpit was a kitchen. Old history … Our house was dying. It crumbled, faded, overgrown with grass – abandoned, forgotten … And yet there we were drawn, we wanted to die with him, that’s why we were coming back to our street, under the creaking gate. We were looking out impatiently from Żuk, waiting for the car to come closer to the destination … And finally the car reached our beloved street that once heard our innocent laughter, lent us the surface to play football, was a witness of conflicts with neighbors, watched the first, shy kisses on the cheek , stolen in a green gate that has been draped of green paint.
Driving along our street, we could see the green Wartburg standing on the sidewalk. So lonely, abandoned and dilapidated. Dear, old friend who has gone through so much with us … We were unhappy, looking at his loneliness and old age. We raised our eyes to the house …
Dark yellow curtains hung in cracked, dark window niches, covered with a delicate thread of spider webs. These windows were reminiscent of eye sockets, blackened with despair, which for centuries was lacking in tears … The roof was graying and shedding. Roof tiles once protecting against rain, were mostly on the ground, smeared on concrete by a brutal hand of time. The door was open, like a mouth from which a cry of terror came. And the walls? Long ago deaf from old age, cracked, wrinkled. How all this was sad …
We drove in Żuk to the courtyard to see this monument of passing away from the other side. To our surprise, the garage door was wide open, and some bad people were in the door. We left the car hesitantly. Something was wrong. W. pulled a pistol from her bosom and took it in her clenched hands. She was about to pull the trigger when shots were fired. Three shots.
One for W.,
one for P. …
And the last for me.
I shot in response, but my bullets melted in the air … And suddenly I felt a shot aimed at me. The bullet hit me in the stomach, I felt it with all my senses, all my nerves focused around it. I only felt the bullet in my body. “This is the end” – I thought. I knew that I was dying and I saw that W. and P. were on the ground for a long time. They were dying as well …
It hurt. I fell over and raised, trying to crawl to them. I really wanted to lie down next to them and grab their hands. It seemed to ease the pain. I crawled. They were still alive, dying slowly, just like me. I fell between them and grabbed their hands. And then I felt something strange. Their pain, sorrows, grievances, memories, disappointments, anger ran through my hands. I wanted to let go of their hands, not to feel, but I could not. I squeezed them harder and harder. I was dying in three worlds.
I was dying in the world of W.
I was dying in the world of P.
and I was dying in my strange world.
I felt lonely and scared.
I’m afraid of their death …
***
Oni mnie nie rozumieli… Chciałam być inna. Wyjątkowa. Uśmiechaliśmy się do siebie, kiwaliśmy głowami, ale każdy z nas pozostawał w swoim świecie. Kochałam ich. Im bardziej ich kochałam, im bardziej tęskniłam, tym większy tworzyłam dystans… Nie nauczyłam się okazywać uczuć. Wstydziłam się swoich uczuć. Wolałam być niemiła, agresywna i szorstka. Czasem raniłam ich świadomie i jednocześnie płakałam nad tym, że ranię, bo przecież nie chciałam… Umierali na moich oczach. Ich świat runął mi pod nogi. Jak rozsypane klocki lego. Małe, kolorowe kwadraciki z różnymi wypustkami. Przemieszane. Tu kawałek okna, tam framuga drzwi, plastikowa szyba, maska samochodu, koło, kanciasty kwiatek, dolna część ciała i głowa. Przeszłam nad nimi. Moi rodzice…
Byliśmy dwoma krzakami pomidorów. Rośliśmy obok siebie liść w liść w ciepłej szklarni, a słońce co dzień dostawało się przez szyby i dotykało delikatnie naszych łodyg. Ja byłam dużym krzakiem, mój najmłodszy brat mniejszym. Pewnego strasznego dnia, do szklarni wszedł właściciel i przedostał się do kąta, gdzie wegetowaliśmy. Patrzał na nas… Nagle, zupełnie bez powodu, wyrwał z korzeniami mały krzaczek, który był moim bratem i rzuciwszy go na ziemię, podeptał z wściekłością. Sok jego czerwonych owoców bryzgał wokoło i spływał po moich liściach… A ja rosłam obok, patrzałam na to i nic nie mogłam zrobić, nie mogłam nawet krzyknąć, choć próbowałam. Przecież byłam tylko wegetującym krzakiem pomidora…
Zostaliśmy we trójkę: W., P. i ja, zagubieni w absurdalnym świecie. Powietrze było ciężkie, jakby smutne. I cisza stężała i lepka. Wracaliśmy do domu… Wracaliśmy do domu, który istniał już tylko w naszej wyobraźni. Taki byt-niebyt. Jechaliśmy starym Żukiem, pamiętającym nasze niewinne, dziecinne zabawy, który kiedyś był fantastycznym domkiem, tak samo jak piaskownica była kuchnią. Dawne dzieje… Nasz dom umierał. Rozpadał się, gasł, zarastał trawą, opuszczony, zapomniany… A jednak tam nas właśnie ciągnęło, chcieliśmy umrzeć razem z nim, dlatego wracaliśmy na na naszą ulicę, pod skrzypiącą furtkę. Z niecierpliwością wyglądaliśmy z Żuka, czekając aż podjedzie bliżej celu… I wreszcie wjechał na tę kochaną ulicę, która niegdyś słyszała nasze dziecięce śmiechy, użyczała swej powierzchni do gry w piłkę, była świadkiem zatargów z sąsiadami, podglądała pierwsze, nieśmiałe pocałunki w policzek, kradzione w odrapanej z zielonej farby furtce.
Jadąc po naszej ulicy już z dala dostrzegliśmy stojącego na chodniku, zielonego Wartburga. Był taki samotny, opuszczony i zdezelowany. Kochany, stary przyjaciel, który tyle z nami przeszedł… Byliśmy nieszczęśliwi, patrząc na jego samotność i starość. Podnieśliśmy spojrzenia na dom…
W popękanych, ciemnych wnękach okien wisiały pożółkłe firanki, osnute delikatną nicią pajęczyn. Te okna przywodziły na myśl oczodoły, sczerniałe z rozpaczy, którym od wieków brakuje już łez… Dach posiwiał i wyłysiał. Dachówki niegdyś chroniące przed deszczem, leżały w większości na ziemi, roztłuczone o beton brutalną dłonią czasu. Drzwi stały otworem, jak usta, z których dobywa się krzyk przerażenia. A ściany? Dawno ogłuchły ze starości, popękały, pomarszczyły się. Jakie to wszystko było smutne…
Wjechaliśmy Żukiem na podwórko, aby zobaczyć ten pomnik przemijania z drugiej strony. Ku naszemu zdziwieniu drzwi do garażu były otwarte na oścież, a w środku kręcili się jacyś źli ludzie. Wyszliśmy niepewnie z samochodu. Coś było nie tak. W. wyjęła z zanadrza pistolet i odbezpieczyła go, trzymając w zaciśniętych dłoniach. Już miała pociągnąć za cyngiel, kiedy posypały się strzały. Trzy strzały.
Jeden dla W.,
jeden dla P. …
A ostatni dla mnie.
Strzelałam w odpowiedzi z pistoletu, ale moje kule rozpływały się w powietrzu… I nagle poczułam strzał wymierzony do mnie. Pocisk trafił mnie w brzuch, czułam go tam wszystkimi zmysłami, wszystkie nerwy skupiły się wokół niego. Czułam tylko tę kulę, tkwiącą w ciele. „To już koniec” – pomyślałam. Wiedziałam, że umieram i widziałam, że W. i P. dawno leżą na ziemi. Oni też umierali…
Bolało. Przewracałam się i podnosiłam, próbując doczołgać się do nich. Bardzo chciałam położyć się obok nich i złapać ich za ręce. Zdawało mi się, że to złagodzi ból. Doczołgałam się. Żyli jeszcze, umierali powoli, tak jak ja. Padłam pomiędzy nimi i złapałam ich za ręce. I wtedy poczułam coś dziwnego. Ich ból, smutki, pretensje, wspomnienia, rozczarowania, złość przepływały po rękach przeze mnie. Chciałam puścić ich dłonie, żeby nie czuć, ale nie mogłam. Ściskałam ich coraz mocniej. Umierałam w trzech światach.
Umierałam w świecie W.,
umierałam w świecie P.
i umierałam w swoim dziwnym świecie.
Czułam się samotna i przestraszona.
Boję się ich śmierci…
26.03.2001.