STORIES

MEMORY LANE

The bus threw me and the “Little One” at four o’clock at the “K.-crossing” stop. Nobody waited for us so we threw the bags on our backs and we plunged into the forest following a narrow road. From this intersection to the village were three kilometers and unfortunately we had to overcome them very often “on slippers” (which meant in our language “on foot”). We did not find anyone at home. Everyone was in the field. J. was repairing the tractor in the garage. It was his passion – machines. He was fourteen years old. At the moment he was lying under something that in the time of the State Agricultural Farm was a green Ursus C-60, and now – well. It’s hard to say what this machine actually looks like. Without wheels, without a mask, without a cabin –  just the skeleton. J. had the ambition to create John Deere from every dilapidated C-60, and the old MTZ, colloquially called “Russians”, he intended to transform into Masey Ferguson tractors. So he stripped the C-60 and began to assemble it again, exchanging all the broken parts. He cleaned the metal sheets, smoothed them, bent them … He scrubbed grease from each part and covered with a fresh layer of paint. He even went so far as to paint the tractor’s rims in yellow and the metal sheets in green. P. went to the field with the sprinkler to remove the potato beetle and nobody’d seen him since. We found my mother squatting in the field of fodder carrot, fighting fierce with the thistles that spread out. The last cow “Horn” grazed nearby, and the horse “Gypsy” from time to time approached my mother and using her inattention plucked fresh carrots.

Together with the”Little One”, we were hired to tear the thistles and to keep away the insolent “Gypsy” from the carrots. Mom was singing while working, and the tractor’s growl was coming from far away. A small stain appeared on the horizon. It was P. coming back from the field.

We return home in the evening. Mama, the “Little One” and myself from the carrot field, J. scrambled out from under the tractor all black, with his hands smeared with a thick layer of grease that had never been washed off completely, and P. parked the tractor with the sprinkler and jumped out sweaty, disheveled, dusty and hungry like a wolf. Daddy also emerged from under some machine dirty and tired. We brought from the garden an armful of fragrant delicacies for supper. Squash, tomatoes, yellow peppers from the greenhouse, purple onions, a head of fresh garlic and a bouquet of fragrant basil. In a moment everything rattled in a pot cut into cubes and spread around a beautiful fragrance. And we sat and talked in the kitchen drinking the tea …

The sun was setting in orange-gold streaks …

***

Autobus wyrzucił mnie i Małego o czwartej po południu na przystanku „K.-skrzyżowanie”. Nikt na nas nie czekał więc zarzuciliśmy torby na plecy i zagłębiliśmy się w las wąską szosą. Z tego skrzyżowania do wioski były trzy kilometry i niestety bardzo często musieliśmy pokonywać je „z kapcia”. W domu nie zastaliśmy nikogo. Wszyscy byli w polu. J. w warsztacie naprawiał ciągnik. To była jego pasja – maszyny. Miał czternaście lat. W tej chwili leżał pod czymś co za czasów PGR-u było zielonym Ursusem C-60, a obecnie – no cóż. Ciężko stwierdzić co ta maszyna właściwie przypomina. Bez kół, bez maski, bez kabiny – sam szkielet. J. miał ambicję stworzyć John Deere’a z każdego zdezelowanego C-60, a stare MTZ, zwane potocznie „ruskami”, zamierzał przekształcić w Maseye Fergusony. Rozebrał więc sześćdziesiątkę i zaczął ją składać od nowa, wymieniając wszystkie zdezelowane części. Wyczyścił blachy, pospawał, powyginał… Każdą część wyszorował ze smaru i pokrył świeżą warstwą farby. Posunął się nawet do tego, że felgi traktora pomalował na żółto, a blachy na zielono. P. wyjechał w pole z opryskiwaczem, aby pozbawić ziemniaki stonki i ślad po nim zaginął. Mamę odnaleźliśmy przycupniętą na polu marchwi pastewnej, walczącą zażarcie z rozplenionymi ostami. Nieopodal pasła się ostatnia krowa – „Rogacz”, a koń „Cygan” od czasu do czasu podchodził do mamy i korzystając z jej nieuwagi wyskubywał sobie świeże marchewki.

Razem z Małym zostaliśmy zatrudnieni do wyrywania ostów i odpędzania rozzuchwalonego Cygana od zagonów z marchwią. Mama podśpiewywała sobie przy pracy, a z daleka dobiegał warkot traktora. Oto na horyzoncie zakurzyła się mała plama. To P. wracał z pola.

Do domu wróciliśmy wieczorem. Mama, Mały i ja z pola marchwi, J. wygrzebał się spod traktora calutki czarny, z rękami umazanymi grubą warstwą smaru, którego nigdy nie udało się zmyć do końca, a P. zaparkował traktor z opryskiwaczem i wyskoczył spocony, rozczochrany, zakurzony i głodny jak wilk. Tatuś też wynurzył się spod jakiejś maszyny brudny i zmęczony. Przynieśliśmy z ogrodu naręcze pachnących przysmaków na kolację. Kabaczki, pomidory, żółte papryczki ze szklarni, fioletowe cebulki, główkę świeżego czosnku i bukiet pachnącej bazylii. Za chwilkę wszystko to perkotało w garnku pokrojone w kosteczkę i roztaczało wokół przepiękny zapach.  A my siedzieliśmy i rozmawialiśmy w kuchni przy herbacie…

Słońce zachodziło w pomarańczowo złotych smugach…